Ogłoszenia Kapitolu

...

sobota, 1 grudnia 2012


2.
57. Głodowe Igrzyska.


Poczucie odrealnienia nie zelżało, kiedy Mark usłyszał swoje nazwisko z ust mężczyzny, który od lat zajmował pozycję eskorta w Ósmym Dystrykcie i nie miał większych szans na złapanie lepszej posady, bo od niemalże czterech dekad Ósemka nie miała żadnego zwycięzcy. Podczas Dożynek przed 57. Głodowymi Igrzyskami był równie znudzony co przez ostatnie kilkanaście lat, więc rzucił od niechcenia najpierw nazwisko przyszłej trybutki - Anthei Naysmith, a później Marka. Ów nie oberwał tą informacją w twarz jak mokrą szmatą, chwilową konsternację spowodowało jedynie użycie jego prawdziwego imienia, od którego najzwyczajniej w świecie się odzwyczaił. Gdyby wtedy pomyślał o tym, żeby odszukać w tłumie matkę i siostry, na ich twarzach zobaczyłby to przerażenie, którego sam, nie wiedzieć czemu, nie czuł. Jeszcze nie czuł.

Jedyną osobą, z którą miał okazję zamienić kilka zdań przed wyjazdem do Kapitolu była najstarsza z sióstr - Lavinia. Zdążyła tylko wcisnąć mu do ręki niewielki kawałek tkaniny i wyszeptać, żeby zabrał go ze sobą na Arenę. Nie od razu zrozumiał, jak istotny okaże się ten niepozorny, przeszyty przy jednej z krawędzi czerwoną nitką fragment materiału. Był zdezorientowany takim obrotem spraw, zamieszaniem, które nagle wokół niego powstało i tym dziwnym podarunkiem. Dopiero w przedostatnim dniu ostatecznych przygotować Głodowych Igrzysk, podczas jednego z treningów, przypomniał sobie o wynalazku, który matka i siostry omawiały ściszonymi, podekscytowanymi głosami przy kuchennym stole. Miał wtedy zaledwie kilka lat i pozwolono mu pozostać w pomieszczeniu tylko po złożeniu obietnicy, że nie piśnie nikomu ani słówka, żeby plotki nie dotarły do Strażników Pokoju i, przez nich, do Kapitolu. Mianowicie, przez kilka lat grupa mieszkańców Ósmego Dystryktu pracowała nad stworzeniem tkaniny, która po przyciśnięciu do rany, spajać się będzie ze skórą, zamykając uszkodzone naczynia krwionośne. Mark nie zdawał sobie sprawy, że jako pierwszy przetestuje wynalazek krajan, do tego na oczach wszystkich mieszkańców Panem.

Droga do Kapitolu nie należała do najprzyjemniejszych doświadczeń. Właśnie wtedy miał okazję poznać swoją wspólniczkę i rywalkę w jednym. Anthea Naysmith była wysoką osiemnastolatką o szerokich ramionach i surowej twarzy. Mark wyglądał przy niej jak dziecko, którym bez wątpienia był, jednak przerastająca go przeszło o głowę Anthea jeszcze potęgowała jego wątłość i, w efekcie, brak szans na pozostanie przy życiu. Mark nie łudził się również, że będą w stanie zawiązać naturalny sojusz podczas Igrzysk i jak najdłużej trzymać się razem. Ba, był przekonany, że to właśnie ona będzie jedną z pierwszych, które dopadną jakiejkolwiek broni przy Rogu Obfitości, co dla niego oznaczało rychłe zakończenie życia. Wciąż jednak nie potrafił poczuć prawdziwych emocji, nie potrafił przenieść się myślami na Arenę i przerazić, spoglądając na swoje nieruchome ciało. Nie widział twarzy swoich bliskich, właściwie już był martwy, czekał tylko na egzekucję.

Treningi mogły go jedynie przygnębić i tak właśnie się stało. Może i jako urodzony podczas Igrzysk, był najstarszym z biorących udział w Dożynkach po raz pierwszy, spośród trybutów był najmłodszym. I najsłabszym. Anthea patrzyła na niego jak na przybysza z innej galaktyki, kiedy obawiał się chociażby podejść do stanowisk z jakąkolwiek bronią. Ostatecznie musiała go wlec za sobą od jednego końca sali treningowej na drugi, udając zawiązaną właśnie przyjaźń, bo to mogło się spodobać sponsorom, którzy zachowali resztki człowieczeństwa. Taka mianowana na podstawie prawa precedensowego starsza siostra, która sama miała jakieś minimalne szanse przetrwać Igrzyska, a wzięła pod opiekę nieporadnego dwunastolatka, żeby dodać sobie wizerunkowych punktów i zwiększyć własne szanse. Mark nie był głupi, zdawał sobie sprawę, że jej postawa jest niczym poza grą, doskonale przemyślaną, zapewne wspólnie z ich mentorem - Woofem, który zdawał się spisać Marka na straty już na starcie i zajmować się jedynie Antheą. Sam spisany na straty nie miał mu tego nawet za złe, myśląc o sobie jako trybucie dokładnie w tych samych kategoriach. Zagrał jednak w grę Anthei, udał, że wierzy w udawaną przyjaźń i podczas ostatniej nocy przed rozpoczęciem 57. Głodowych Igrzysk pojawił się w jej pokoju i potraktował tak, jakby naprawdę była jego starszą siostrą i przyjaciółką w jednym. Skoro nazajutrz miał zginąć, mógł jej bez żenady wyznać wszystko, co leżało mu na sercu. Nie było mu się dane dowiedzieć, jak wiele ta decyzja zmieniła w przebiegu późniejszych wydarzeń.

Arena 57. Głodowych Igrzysk na pierwszy rzut oka była najbardziej nieprzyjaznym dla Marka miejscem, jakie tylko można było sobie wymarzyć, należała jednak do tych możliwie standardowych. Podczas odliczania Mark próbował sobie gorączkowo przypomnieć, jakich technik przetrwania używali trybuci, kiedy Arena porośnięta była gęstym lasem. Sekundy upływały jednak zbyt szybko, żeby mógł skojarzyć i połączyć w składną całość chociażby kilka niezbędnych faktów. Ostatnią sekundę poświęcił na rozeznanie w rozmieszczeniu przeciwników na platformach - Anthea stała na przeciwległym końcu półokręgu, w którym rozstawieni byli uczestnicy. Kiedy gong wybił moment rozpoczęcia 57. Głodowych Igrzysk, Mark ruszył w kierunku Rogu Obfitości razem z innymi, w szaleńczym pędzie zapominając zupełnie o tym, jak niewiele jest w stanie zrobić w starciu z kilka lat starszymi i doskonale wytrenowanymi trybutami. W tym obłędzie wykorzystał jednak jedną z niewielu zalet, jakie miał do dyspozycji na Arenie - nie rzucał się w oczy. Zdołał złapać plecak i nóż szturmowy, i, odzyskawszy resztki zdrowego rozsądku, ruszyć w kierunku lasu, gdzie był w stanie ukryć się w miarę skutecznie.

Nieświadoma euforia przejścia najbardziej krwawej części Głodowych Igrzysk nie trwała jednak długo. Zakończył ją niespodziewanie odbierający oddech ból w prawym ramieniu i widok topora o zakrwawionym ostrzu lecącego w powietrzu i wbijającego się w drzewo niespełna metr przed Markiem. Metr dzielił go od ucieczki i pewnie poświęciłby chwilę na wewnętrzne zgromienie swojego braku zaangażowania w trenowanie biegów sprinterskich od najmłodszych lat, tak na zapas, ale zamiast wystosować serię wyrzutów wobec siebie, zgrabnie opadł w ciemność. I to prawdopodobnie właśnie niski próg bólu uratował mu życie, bo zamiast wrzeszczeć i zwracać na siebie uwagę, jego organizm mógł przeżyć pierwszy z serii pierwszych szoków, kiedy sam Mark był po prostu nieprzytomny i nie nadawał się do uznania za kandydata do dobicia. Gdy się ocknął i powstrzymał mdłości na widok tych w porywach dziesięciu centymetrów, które zostały z jego prawicy oraz jej leżącego nieopodal dotąd integralnego fragmentu, zebrał wszystkie siły, o jakie nawet się nie podejrzewał i zmusił się do pokonania tego ostatniego metra, dzielącego go od linii drzew. Wpadł pomiędzy gęste zarośla, dosłownie, głową do przodu, ściskając w jedynej pozostałej na stanowisku ręce nóż i uchwyt plecaka. Jego histeryczna próba najwyraźniej zakończyła się sukcesem, bo nie zwrócił na siebie uwagi części trybutów, który wciąż zajmowali się przeszukiwaniem zawartości wyjątkowo dobrze wyposażonego Rogu Obfitości.

Po kilku sekundach prób rozeznania w sytuacji, ilość straconej krwi i powrót gigantycznego bólu skutecznie odciągnęły Marka od przebłysku dziecinnego optymizmu po wyrwaniu się kolejnemu niebezpieczeństwu. Wtedy przypomniał sobie o podarunku od Lavinii, który został wręcz wyszarpany z kieszeni spodni i przyciśnięty bez zastanowienia do rany. Po raz kolejny pociemniało mu przed oczami, kiedy tkanina jakby ożyła i zaczęła robić dokładnie to, do czego została stworzona - wpijać się w skórę i zamykać wszystkie przerwane naczynia, niwelując krwawienie do zera. I niemalże likwidując ból, kiedy proces łączenia się z tym, co zostało z użytkownika dobiegł końca. Mark potrzebował jeszcze kilku chwil, żeby być w stanie podejmować względnie racjonalne decyzje. Po upływie minuty, może dwóch, jego umysł przestawił się na tryb przetrwanie, zaczął podsuwać sensowne rozwiązania, zupełnie ignorując to, co na pewno zapchałoby myśli, skutecznie uniemożliwiając przeżycie. Gdyby nagle coś nie zaskoczyło w jego głowie, siedziałby na skraju polany z Rogiem Obfitości w centralnym punkcie, obserwował swoją rękę leżącą parę metrów dalej, prawdopodobnie zanosił się płaczem i czekał na śmierć.

Zaczął się niepokoić, kiedy po półgodzinnym marszu wgłąb lasu nie spotkał żadnego żywego stworzenia, nie usłyszał żadnego dźwięku, żaden szelest gdzieś w pobliżu nie kazał mu się zatrzymać i zacząć nasłuchiwać. Kolejne kilkanaście minut ostrożnej wędrówki rozwiązało jego wątpliwości - drzewa przed nim nie przerzedzały się, ale widać było wyraźną granicę pomiędzy nimi a zupełnie innym terenem. Podszedł bliżej, powoli stawiając kolejne kroki i usiłując nie wydawać żadnych dźwięków. Za ostrą granicą drzew rozpościerała się pustynia. Kiedy podszedł do samej linii dzielącej dwa obszary, kątem oka zauważył niewielką grupę trybutów, którzy stali niemalże na tej samej wysokości, na której ukrywał się w zaroślach Mark, ale po pustynnej stronie. Dyskutowali wyraźnie poruszeni, ale żadne słowo z ich rozmowy nie dochodziło z odległość może pięćdziesięciu metrów. Mark zauważył również, że pozdejmowali wszystkie wierzchnie ubrania, a ich spocone ciała sugerowały, że temperatura dosłownie trzydzieści centymetrów dalej jest wyższa o przynajmniej dwadzieścia stopni Celsjusza. Wszystkie fakty złożyły się natychmiast w całość - Arena składała się z koncentrycznie ułożonych okręgów, w każdym z nich panowały inne warunki atmosferyczne, a spokojny las był prawdopodobnie tylko rozgrzewką dla tych, którzy przeżyli walkę przy Rogu Obfitości, bo niewielka szansa, żeby Mark jako jedyny nie musiał się zmagać z żadnymi zabójczymi tworami Organizatorów. Dodatkowo pomiędzy kręgami można się było poruszać jedynie na zewnątrz, więc raz przekroczona granica oznaczała konieczność pozostania na określonym obszarze lub wkroczenia w kolejny. Mark przypuszczał również, że wszystkich liczących na przeczekanie Igrzysk w Lesie coś skutecznie przegoni na pustynię i analogicznie w przypadku kolejnych etapów. W tym momencie jednak był bezpieczny i mógł w końcu porządnie zebrać myśli, próbując przy okazji ułożyć ogólny plan działania. Świadomość, że najgroźniejsza banda jest od niego odgrodzona nieprzekraczalną ścianą wbrew pozorom nie pomagała Markowi w skupieniu się i ogarnięciu umysłem dziecka, które musiało natychmiast dorosnąć wszystkiego, co działo się dookoła i konsekwencji takiego a nie innego układu sił. Nie myślał już jak taktyk, który chwilę wcześniej rozpracował bezbłędnie układ Areny, ale jak spanikowany dzieciak. Organizatorzy doskonale wiedzieli, że podczas Głodowych Igrzysk poczucie bezpieczeństwa osłabia czujność, a osłabiona czujność to pewna śmierć. Nie musieli szczuć trybutów, oni sami pchali się w kierunku niebezpieczeństwa, bojąc się utraty pełnego skupienia na najprostszym i w większości niewykonalnym zadaniu - przeżyciu.

Organizatorzy zdawali się być zbyt łaskawi dla trybutów podczas 57. Głodowych Igrzysk. Podczas pierwszej doby nie zginął nikt, kto zdołał przetrwać walkę przy Rogu Obfitości, a uczestnicy przyjęli taktykę niewchodzenia sobie w drogę. Jak łatwo się jednak domyślić, była to cisza przed burzą. Bardzo gwałtowną burzą, która zebrała krwawe żniwo. Mark nie miał do końca racji w kwestii koncentrycznego ułożenia okręgów, które sugerowałoby zwiększanie się powierzchni do dyspozycji trybutów wraz ze spadkiem ich liczby. Organizatorzy rozwiązali ten problem, ograniczając możliwość przejścia pomiędzy kręgami do coraz mniejszych wycinków obwodu koła. Obszar rozgrywania Głodowych Igrzysk był więc klinem, który w naturalny sposób zmuszał zawodników do walki między sobą. Pustynny odcinek wszyscy trybuci opuścili bardzo szybko ze względu na koszmarny upał i brak możliwości znalezienia jakiejkolwiek kryjówki. Mark mógł pozbyć się swojej paranoicznej obawy o trudności ze skupieniem się na tym co najistotniejsze i przedkładanie przed misję przeżycia rozważania o tym, że nawet zapięcie plecaka jest dla niego koszmarem, a co dopiero jakakolwiek walka. Do momentu przekroczenia granicy pomiędzy pustynią a mroźnym, opuszczonym miastem, jedyna realna walka jaką musiał stoczyć, to ta z samym sobą. Czując powiew lodowatego powietrza podziękował sobie za decyzję o odłożeniu dalszej wędrówki i przeczekaniu w lesie do momentu, kiedy grupa połączonych sojuszem trybutów dostatecznie się oddali. Zyskał czas na zgromadzenie niewielkiego zapasu wody i owoców, które nawet on był w stanie rozpoznać jako jadalne. Zabrał również dwie pozostawione przez nich kurtki.

We fragmencie okręgu, który gęsto wypełniały jedno- lub dwupiętrowe zabudowania, Organizatorzy zadbali o zapewnienie Kapitolińczykom rozrywki. Najpierw pozwolono trybutom zbadać teren, a później nadciągające z czterech stron chmury wirujących, ostrych jak brzytwy kawałków lodu, zagnały ocalałych do jednego budynku. Jak się później okazało, dwie osoby zginęły rozszarpane przez lodowe odłamki, natomiast czternastka trybutów znalazła się w piętrowej pułapce, bowiem za oknami nadal szalało mordercze, niszczące wszystko na swej drodze tornado. Mark nie mógł już stosować swojej taktyki nierzucania się w oczy i maksymalnej czujności, reagując ukryciem lub ucieczką na każdy szelest, co sprawdzało się podczas nocy w lesie i kilku godzin w opuszczonym mieście, kiedy zdołał zjeść pierwszy posiłek od rozpoczęcia Igrzysk. Najprawdopodobniej wzbudził ludzkie odruchy u sponsorów, usiłując jedną ręką zapiąć zamek błyskawiczny i z tej okazji dostała mu się prawdziwa, ciepła i niewzbudzająca podejrzeń kolacja. Jeśli dobrze pamiętał, spadochrony nie były używane, żeby zrobić trybutom niemiłą niespodziankę. Nie mógł już jednak oddalać się od zagrożenia, które zwiastowały hałasy, bo te otaczały go z każdej strony. Krzyki, odgłosy rozmów i stawianych kroków, każdy dźwięk docierał do niego spotęgowany, jakby budynek zaprojektowano w taki sposób, by przenosił nawet najdrobniejszy szelest, tworząc kakofonię, w której nikt nie był w stanie się zorientować. Mark błądził w labiryncie pustych, rozświetlonych jarzeniówkami pomieszczeń, dostrzegając powoli prawdopodobnie jedyną zaletę ekstremalnej akustyki - to że nie był w stanie określić, gdzie są poszczególni trybuci oznaczało, że jego również nie dało się tak łatwo zlokalizować. Ściskał w dłoni rękojeść noża, swojej jedynej i jak dotąd nieużywanej przeciwko komukolwiek broni i ostrożnie przemierzał korytarze, chowając się za każdym razem, kiedy w pobliżu przemknął jakiś cień. To nie mogło jednak działać bez końca, a kolejną z jego kryjówek odnalazł chłopak z Trzeciego Dystryktu. Mark został obdarzony paskudnym uśmiechem, a to wywołało natychmiastową eksplozję adrenaliny, która wyzwoliła w nim siły, których istnienia nie podejrzewał. Ocierając się o granicę obłędu, zranił swojego przeciwnika i rzucił się do ucieczki. Niewielka rana na nodze nie miała szans pozbawić chłopaka życia, jednak Mark zyskał czas na odnalezienie kolejnego bezpiecznego portu. To mu się jednak nie udało, bo kilkanaście sekund po atak na trybuta z Trójki, znalazł się w samym środku krwawej jatki z udziałem większości pozostałych przy życiu uczestników. Pomiędzy nimi a Markiem była jednak pewna subtelna różnica, która ułatwiała mu zadanie. Oni chcieli zabijać, on chciał, żeby pozabijali się nawzajem, sądząc, że brak anonsu jego śmierci jest jedynie błędem w systemie. Przez całe lata po 57. Głodowych Igrzyskach będzie sobie wytykał, że to właśnie wtedy przestał być człowiekiem, a stał się czymś ohydnym i niegodnym nawet splunięcia. Chwila, kiedy uwierzył w swoje siły na tyle, żeby zacząć życzyć śmierci wszystkim trybutom poza nim samym, była początkiem jego końca. Sprytnie wywinął się z jatki i po raz kolejny rzucił do gorączkowej ucieczki.

Nie był pierwszym, który zauważył, że lodowe chmury zniknęły. Przez okno dojrzał uciekającą w kierunku kolejnego kręgu trybutkę. Chwilę później zorientował się, dlaczego spieszyło się jej aż tak bardzo i jaki był cel zaprojektowania budynku o tak okrutnej akustyce. Dziewczyna zorientowała się, że wśród nachalnych dźwięków jeden był wyjątkowo miarowy - od momentu zniknięcia lodowych odłamków, słychać było subtelne odliczanie. Każde trzy sekundy oddzielał cichy sygnał. Mark skojarzył fakty - odliczanie pojawiło się w momencie, kiedy możliwa była ucieczka. Zastanawiał się tylko, czy była to zasadzka Organizatorów, czy subtelne ostrzeżenie. Zdecydował jednak, że opuści budynek i to było najmądrzejsze, co mógł zrobić, co potwierdził zegar nad głównym wejściem, który pojawił się znikąd i wskazywał 6:12 w momencie,  kiedy Mark puścił się biegiem w kierunku, w którym uciekała wcześniej trybutka z Jedenastki, Sześć minut i dwanaście sekund po opuszczeniu pułapki, fala uderzeniowa powaliła go na ziemię. Po wybuchu przy życiu pozostały cztery osoby - wszyscy ci, którzy nie byli w stanie wiele wywalczyć siłą mięśni, więc musieli nadrabiać głową, a co za tym idzie nie zostali owładnięci przez zaćmiewającą umysł żądzę mordu. Mark, dziewczyna z Jedenastki, dziewczyna z Czwórki i, co dziwne, Anthea. Ta sama, która podczas treningów ciskała nożami z zawziętością tak okrutną, że Marka przechodziły ciarki na sam widok. Ta sama, która przy Rogu Obfitości uchyliła się przed ciosem włócznią, porwała plecak, zestaw noży i dwie butelki wody, a następnie zniknęła między drzewami, poświęcając na wszystko może trzydzieści sekund. Dziewczyna z Jedenastki zachowywała się podobnie do Marka - unikała zagrożenia, zamiast pchać się w największe zamieszanie, ostrożnością nadrabiając brak umiejętności. Była starsza od niego przynajmniej o cztery lata, podobnie jak trybutka z Czwórki - jasnowłosa piękność o spokojnej twarzy, biegła w wiązaniu węzłów i budowaniu pułapek. Ich tajemniczość miała jedną podstawową wadę - Mark nie był w stanie ocenić, jak wiele asów w rękawie zakłada ich taktyka. On nie dysponował żadnym, więc świadomość przeżycia tak długiego czasu na Arenie oszałamiała go, próbował jednak nie tracić celu z oczu.

Okręgi wraz z oddalaniem się od Rogu Obfitości stawały się coraz węższe, więc czwórka trybutów została uwięziona na bardzo niewielkim skrawku puszczy, która nie przypominała jednak tej z pierwszego odcinka, gdzie słońce przebijało się przez gałęzie drzew, tworząc niemalże idylliczny obrazek. Tutaj drzewa rosły gęściej, było upalnie, a wilgotne powietrze oblepiało wszystko. Nie brakowało również wszelkiego sortu owadów, które dawały się we znaki bardziej niż temperatura i wszechobecna wilgoć. Pozwolono trybutom błądzić wśród drzew aż do wczesnego ranka. Mark przespał kilka godzin w gęstych zaroślach, nie próbując się nawet porywać na wspinaczkę, żeby odnaleźć lepsze schronienie na drzewie, bo to mogłoby bez niczyjego udziału zakończyć jego udział w Głodowych Igrzyskach  Kiedy obudził się przed świtem, cały las wręcz tonął w rosie, mógł więc zebrać wodę do plastikowej butelki, którą znalazł w plecaku podczas jego przeglądu w pierwszym okręgu.

Organizatorzy postanowili uczynić pewne odstępstwo od tradycyjnej formuły, zapowiadając ucztę na polanie za granicą drugiego pasma lasu. Dodatkowo wszyscy trybuci mieli obowiązek stawić się miejscu o zmierzchu, więc Mark zdawał sobie sprawę, że zignorowanie obowiązku oznaczać będzie proces zmuszania do jego wykonania, a tego wolał uniknąć. Pojawił się więc na miejscu Uczty dużo wcześniej, z zapasem wody i owoców, i znalazł możliwie najlepsze miejsce do obserwacji. Nie był jedynym, który wpadł na ten pomysł - pomiędzy drzewami błysnęły mu blond włosy dziewczyny z Czwórki, a może dwie godziny później kilka metrów obok niego przemknęła Anthea, która wspięła się w końcu na jedno z drzew. Był pewny, że one również go widziały, jednak najwyraźniej cała czwórka miała powody, żeby nie atakować. Kiedy zmrok zaczął powoli zapadać, ziemia w samym centrum polany została rozsunięta, żeby umożliwić ustawienie stołu z czterema jednakowymi, czarnymi pojemnikami, które oznaczone były numerami dystryktów. Przy dwóch ósemkach dodatkowo znalazły się inicjały imion trybutów.

Mark nie zdążył nawet zastanowić się, co zrobić, kiedy z trzech różnych stron polany rzuciły się ku sobie trzy trybutki. Tak, ku sobie. Nie były zainteresowane zawartością pojemników, ale uznały Ucztę za idealną okazję do ostatecznego rozwiązania kwestii zwycięzcy. Wszystkie trzy były jednakowo zdeterminowane, żeby zakończyć walkę właśnie w tym momencie. Pierwszy wystrzał obwieścił śmierć Anthei, która została ugodzona strzałą w szyję. Sytuacja rozwinęła się w tak ekspresowym tempie, że minutę później obie trybutki były już ledwo żywe. Ta z Jedenastki próbowała podnieść się z ziemi, a ta z czwórki łapała oddech, jedną ręką opierając się o własne kolana, a drugą przyciskając do potężnej rany na brzuchu. Markowi po raz drugi puściły absolutnie wszystkie hamulce. Ruszył pędem w kierunku dziewczyny z Czwartego dystryktu i wbił jej nóż w plecy, powalając przy okazji na ziemię. Chwilę później jego but znalazł się na gardle trybutki z Jedenastki, której organizm po kilku długich chwilach walki o tlen jednak się poddał.

Panie i panowie, oto on, Marcellinus Redpath, trybut z Dystryktu Ósmego, zwycięzca Pięćdziesiątych Siódmych Głodowych Igrzysk!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz